piątek, 4 kwietnia 2014

Uzasadnienie wyroku w sprawie z powództwa Fundacji DKMS

Fundacja DKMS od kilkunastu miesięcy rzadko pojawia się w mediach. Aż boimy się myśleć, że może to mieć związek z pasmem sądowych porażek Fundacji i zwichnięciem kariery Kingi D. 

Poniżej skan wyroku, o którym Fundacja DKMS Polska wolałaby zapomnieć. Czytajcie, i dzielcie się z innymi ;-)







































wtorek, 11 czerwca 2013

Sądowa kapitulacja DKMS-Polska

Fundacja DKMS-Polska próbuje ratować nadszarpnięty wizerunek i wycofuje się z procesów o ochronę dóbr osobistych przeciwko hematologom z Katowic, którzy trzy lata temu w programie „Misja specjalna” krytycznie wypowiadali się na jej temat.
We wtorek pełnomocnik DKMS-Polska podczas rozprawy o ochronę dóbr osobistych przeciwko doc. Mirosławowi Markiewiczowi z Kliniki Hematologii i Transplantacji Szpiku w Katowicach niespodziewanie zakomunikował, że fundacja rezygnuje z dalszego procesu. Sąd Okręgowy w Katowicach umorzył sprawę.
Dlaczego DKMS-Polska zmieniła politykę? Można jedynie się domyślać, że ma to związek z głośnym wyrokiem, jaki w grudniu ubiegłego roku zapadł w procesie wytoczonym o ochronę dóbr osobistych o prof. Sławomirze Kyrcz-Krzemień, która jest szefową Kliniki Hematologii i Transplantacji Szpiku w Katowicach oraz konsultantem wojewódzkim w dziedzinie hematologii.
Zapadł wówczas miażdżący wyrok, którego skutki wizerunkowe Fundacja DKMS-Polska będzie jeszcze długo odczuwać. Otóż sąd stwierdził, że fundacja lobbowała za przeprowadzaniem przeszczepów polskich dawców szpiku w Niemczech, i uprawiała turystykę transplantacyjną. Pełnomocnik DKMS-Polska stwierdził także, iż fundacja wycofuje także apelację, która została wniesiona od niekorzystnego wyroku w procesie przeciwko prof. Kyrcz-Krzemień.
Dlaczego wybitna lekarze i naukowcy przez ponad dwa lata byli narażeni na stres tłumaczenia się ze swoich prawdziwych wypowiedzi? To proste - Fundacja DKMS-Polska poczuła się urażona wypowiedziami prof. Sławomiry Kyrcz-Krzemień i dr hab. Markiewicza w programie „Misja Specjalna” w 2010 roku. Wówczas ujawniono, że dane dawców szpiku zarejestrowanych przez DKMS-Polska są przekazywane do Centralnego Narodowego Niemieckiego Rejestru Dawców (ZKRD), o czym dawcy nie są nawet informowani. Dochodziło do paradoksalnych sytuacji - polscy dawcy szpiku, zamiast oddawać szpik w kraju, byli wywożeni na pobranie do Niemiec. Trafiali najczęściej do prywatnej firmy - kliniki, gdzie pobierano im szpik. W tej firmie udziały ma jeden z obywateli niemieckich zasiadających w Radzie Nadzorczej DKMS-Polska. Chodzi o prof. Gerharda Ehningera i firmę Cellex. Właśnie o całej tej patologicznej sytuacji wypowiadała się m.in. prof. Kyrcz-Krzemień oraz dr hab. Mirosław Markiewicz.
Fundacja DKMS-Polska została ustanowiona przez spółkę DKMS (Deutsche Knochenmarkspenderdatei Gemeinnutzige GmbH) z Tuebingen w październiku 2008 roku. DKMS to jedna z największych baz danych dawców szpiku na świecie. Nie zajmuje się „poszukiwaniem dawców” - nie posiada takich uprawnień, ani w Polsce, ani za granicą. W Polsce bardzo prężnie działa jej „córka”, czyli Fundacja DKMS-Polska, która rekrutuje polskich dawców do niemieckiego rejestru ZKRD.
Już wyrok Sądu Okręgowego w Katowicach w grudniu 2012 r. potwierdził, że pani profesor mówiąc o „układzie” nikogo nie zniesławiła.
Uzasadnienie wyroku ukazało przy okazji dosyć perfidną taktykę wobec pozywanych naukowców i dziennikarzy. Otóż po krytycznym artykule czy materiale, niemal natychmiast do redakcji czy autora przychodzi kilku stronicowe domaganie się sprostowania, przeprosin - a w przypadku odmowy ich zamieszczenia – pozew z żądaniem wysokiego zadośćuczynienia. Nic dziwnego, że krytyczne artykuły o Fundacji DKMS ukazują się rzadko. „W ocenie sądu nie jest tak jak twierdzi strona powodowa [czyli Fundacja DKMS-Polska – przyp. AB], że wypowiedzi strony pozwanej istotnie naruszyły jej dobra osobiste. Strona powodowa wyjmując z kontekstu wypowiedzi pozwanej uwypukliła i podnosiła  te okoliczności, które w ocenie sądu miały skutkować korzystnym rozstrzygnięciem dla strony powodowej” – uzasadniał sąd w procesie prof. Kyrvcz-Krzemień.
Konsekwencje, nie tyle wytaczanych procesów przez fundację, co spraw przegranych, dotknęły dyrektorkę DKMS-Polska - Kingę Dubicką, która w kwietniu straciła stanowisko. Z moich informacji wynika, że to Dubicka była zwolenniczką pozywania autorów krytycznych wypowiedzi o DKMS-Polska.
O jej roli w działalności Fundacji DKMS-Polska wypowiedział się katowicki sąd w grudniu w uzasadnieniu wyroku w procesie prof. Kyrcz-Krzemień:

W toku postępowania wykazano bowiem, że do roku 2010, co zresztą potwierdziła sama świadek Kinga Dubicka [dyrektor DKMS-Polska] zeznając: >>Dokładnie do dnia 10 września 2010 roku wszelkie pobrania od potencjalnych dawców miały miejsce na terenie Niemiec<<. Świadek Kinga Dubicka stwierdziła, że pierwsze pobranie na terenie Polski miało miejsce 10 września 2010 roku. Co za tym idzie wypowiedź pozwanej w tym zakresie, że dawca jest przewożony do Niemiec, polegała na prawdzie. Użyte przez pozwaną słowo „najgorsze jest to”, które było podkreślane przez stronę powodową jako słowo sugerujące największe zło jakie może spotkać potencjalnego dawcę, Sąd uznaje za wiarygodne w tym zakresie twierdzenia strony pozwanej, że nie było to użyte w takim kontekście jak wskazywała to i próbowała wykazać przed sądem strona powodowa, ale że słowo to oznaczało, że dawca powinien mieć pobranie najbliżej miejsca zamieszkania.

Sąd przyznał tym samym rację prof. Kyrcz-Krzemień, która w programie „Misja Specjalna” powiedziała, że „najgorsze jest to, że dawca jest przewożony do Niemiec”. Profesor stwierdziła wówczas, że jest przeciwna „turystyce przeszczepowej”, czyli przypadkom wywożenia polskich dawców do Niemiec, gdzie pobierano od nich szpik. Ten szpik następnie trafiał do polskich klinik, które przeszczepiały go swoim pacjentom. Dawca zatem zamiast trafiać na pobranie szpiku do polskiej kliniki, z odpowiednimi akredytacjami i pozwoleniem Ministra Zdrowia, podróżował za granicę do firmy bez żadnych akredytacji. Również bez pozwolenia MZ.
Powodem takiego schematu działania są pieniądze. Zabieg i szpik kostny pobrany w naszym kraju jest kilka razy tańszy od tego, który był pobierany w niemieckiej klinice. DKMS-Polska przyznawała, że jest organizacją non-profit, ale otrzymuje zwrot kosztów za pobrany szpik – w kraju to ok. 25 tysięcy złotych. To dochodowy interes. Naturalnie, kiedy pobrania dokonywano w Niemczech, to było to kilkakrotnie więcej (14 tysięcy euro, czyli ok. 60 tys. zł.).
Fundację DKMS-Polska oburzyło pojęcie „turystyka przeszczepowa”. Sąd jednak stwierdził, że zgodnie z umowami międzynarodowymi, ratyfikowanymi przez Polskę (Deklaracja Stambulska)
podróże transplantacyjne stają się turystyką transplantacyjną, jeżeli wiążą się z handlem organami lub komercją transplantacyjną, albo jeśli źródła, mające zapewnić  przeszczepy pacjentom spoza kraju osłabiają możliwości danego kraju do zapewnienia usług transplantologicznych na własnym terytorium. W ocenie Sądu działalność strony powodowej, która właśnie dopuszczała możliwość pobrań tylko i wyłącznie za granicą osłabia możliwości polskiego kraju do zapewnienia usług transplantologicznych. Strona powodowa w żaden sposób nie zanegowała twierdzeń pozwanej, że w przypadku jeżeli chcemy skorzystać z rejestru ZKRD musimy się do tego rejestru o taką zgodę zgłosić, pomimo że tam zarejestrowany jest dawca pochodzący z Polski.
Sąd zajął się również lobbingiem, o którym wspominała prof. Kyrcz-Krzemień w „Misji specjalnej”:
Sąd pragnie tylko zaznaczyć, że sama świadek Kinga Dubicka składając zeznania przyznała, że publicznie wypowiadała się podczas konferencji uzgodnieniowej organizowanej przez Ministerstwo Zdrowia za możliwością dokonywania pobrań za granicą. Skoro sama świadek Kinga Dubicka przyznaje, że taka okoliczność miała miejsce, że wyrażała swój pogląd wśród znawców tematu, gdzie ważyły się losy dotyczące konkretnych zapisów, i wskazywała, iż opowiadała się za możliwością dokonywania pobrań zagranicą. Potwierdziła tym samym, że propagowała to rozwiązanie, aby było ono przyjęte w ustawodawstwie polskim, a jeżeli propagowała i popierała coś, to tym samym, biorąc pod uwagę definicję słowa lobbing, lobbowała za takim rozwiązaniem.
 http://wpolityce.pl/dzienniki/dziennik-tomasza-szymborskiego/55603-sadowa-kapitulacja-dkms-polska-fundacja-wycofuje-sie-z-procesow-o-ochrone-dobr-osobistych-przeciwko-hematologom-ktorzy-w-programie-misja-specjalna-krytycznie-wypowiadali-sie-na-jej-temat

piątek, 5 kwietnia 2013

Kinga na bruku

Nieładnie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, ale w tym wypadku zrobimy wyjątek. Frau Kinga Dubicka wyleciała z roboty - 26 marca pani dyrektor Dubicka zakończyła swoją "misję" w Fundacji DKMS - Polska.

Artykuł na ten temat wpolityce.pl:


Kinga Dubicka nie jest już dyrektorką Fundacji DKMS – Baza Dawców Komórek Macierzystych Polska. Nie będzie już celebrytką.Nieoficjalne powody to m.in. przegrany proces z prof. Kyrcz-Krzemień i stwierdzenie sądu, że Fundacja DKMS-Polska prowadziła turystykę transplantacyjną.
Wiadomość o tym, że Kinga Dubicka nie jest już dyrektorką Fundacji nie przebiła się czołówki zaprzyjaźnionych mediów – nie przeczytamy o tym w „Gazecie Wyborczej”, ani nie zobaczymy w Faktach TVN.
Pani Dubicka zakończyła pracę w naszej fundacji pod koniec marca. Nie widzimy powodu, aby podawać, dlaczego
– usłyszałem od jednej z pracownic Fundacji DKMS-Polska.
Fundacja DKMS-Polska została ustanowiona przez spółkę DKMS (Deutsche Knochenmarkspenderdatei Gemeinnutzige GmbH) z Tuebingen w październiku 2008 roku. DKMS to jedna z największych instytucji poszukujących dawców szpiku kostnego na świecie. W Polsce bardzo prężnie działa jej „córka”, czyli Fundacja DKMS-Polska, która rekrutuje dawców szpiku do rejestru niemieckiego z siedzibą w Ulm.
Wbrew obiegowemu przekonaniu nie prowadzi doboru dawców szpiku dla chorych na białaczkę. Na stronie www.bmdw.org widnieje informacja, że baza dawców komórek macierzystych Poland-DKMS (PL6) ma swoją siedzibę w Ulm. Telefon kontaktowy to telefon w Niemczech.
Fundacji należy pogratulować świetnego public relations – obecnie większość Polaków jest przekonana, że to DKMS-Polska jest jedyna, która znajduje dawców szpiku dla chorych na białaczkę i na dodatek robi to charytatywnie. Nic bardziej błędnego. Z oficjalnego sprawozdania Fundacji DKMS-Polska za 2011 rok (dostępne na stronie fundacji, nie ma na razie sprawozdania za rok ubiegły) wynika, że zysk brutto wyniósł 1,7 mln złotych. To pieniądze nie tylko ze zbiórek, ale także działalności gospodarczej. Za jednego dawcę, który oddał szpik przeszczepiony potem choremu, Fundacja DKMS-Polska w ubiegłym roku dostawała 20 000 zł netto. Zabieg i szpik kostny pobrany w kraju jest kilka razy tańszy od tego, który był pobierany w niemieckiej klinice.
Skoro nie wiadomo, dlaczego nie został przedłużony kontrakt z Kingą Dubicką, która była „twarzą” fundacji w nie mniejszym stopniu, niż Nergal, któremu DKMS-Polska miała dobrać dawcę do przeszczepu szpiku, można spekulować. Powód wydaje się banalny. Niektóre decyzje dyrektor Dubickiej mocno nadwyrężyły wizerunek fundacji.
Otóż pod koniec ubiegłego roku Fundacja DKMS-Polska przegrała proces (wyrok jest nieprawomocny). Fundacja pozwała o ochronę dóbr osobistych prof. Sławomirę Kyrcz-Krzemień, która kieruje Kliniką Hematologii i Transplantacji Szpiku w Katowicach i jest zarazem konsultantem wojewódzkim w dziedzinie hematologii. Fundacja DKMS Polska poczuła się urażona wypowiedziami prof. Kyrcz-Krzemień w programie „Misja Specjalna” w 2010 roku.
W programie „Misja Specjalna” ujawniono, że dane dawców szpiku zarejestrowanych przez DKMS-Polska są przekazywane do Centralnego Narodowego Niemieckiego Rejestru Dawców (ZKRD), o czym dawcy nie są nawet informowani. Dochodziło do paradoksalnych sytuacji - polscy dawcy szpiku, zamiast oddawać szpik w kraju, byli wywożeni na pobranie do Niemiec. Trafiali najczęściej do prywatnej firmy - kliniki, gdzie pobierano im szpik. W tej firmie udziały ma jeden z obywateli niemieckich zasiadających w Radzie Nadzorczej DKMS-Polska. Chodzi o prof. Gerharda Ehningera i firmę Cellex. O całej tej sytuacji wypowiadała się m.in. prof. Kyrcz-Krzemień oraz dr hab. Mirosław Markiewicz (jego proces z powództwa DKMS-Polska jeszcze trwa).
Proces trwał ponad dwa lata. Sąd Okręgowy w Katowicach oddalił powództwo w całości i zasądził od Fundacji DKMS Polska na rzecz pozwanej zwrot kosztów zastępstwa procesowego, czyli ponad 11 tys. złotych. Nie o pieniądze jednak chodzi, ale o to, że sąd stwierdził, iż była turystyka przeszczepowa, a fundacja lobbowała za tym, aby pobrania szpiku od polskich dawców szpiku przeprowadzano w Niemczech, a nie w naszym kraju.
Z uzasadnienia wyroku:
W toku postępowania wykazano bowiem, że do roku 2010, co zresztą potwierdziła sama świadek Kinga Dubicka [dyrektor DKMS-Polska] zeznając: „Dokładnie do dnia 10 września 2010 roku wszelkie pobrania od potencjalnych dawców miały miejsce na terenie Niemiec”. Świadek Kinga Dubicka stwierdziła, że pierwsze pobranie na terenie Polski miało miejsce 10 września 2010 roku. Co za tym idzie wypowiedź pozwanej w tym zakresie, że dawca jest przewożony do Niemiec, polegała na prawdzie. Użyte przez pozwaną słowo „najgorsze jest to”, które było podkreślane przez stronę powodową jako słowo sugerujące największe zło jakie może spotkać potencjalnego dawcę, Sąd uznaje za wiarygodne w tym zakresie twierdzenia strony pozwanej, że nie było to użyte w takim kontekście jak wskazywała to i próbowała wykazać przed sądem strona powodowa, ale że słowo to oznaczało, że dawca powinien mieć pobranie najbliżej miejsca zamieszkania.
Sąd zajął się lobbingiem, o którym wspominała prof. Kyrcz-Krzemień:
Sąd pragnie tylko zaznaczyć, że sama świadek Kinga Dubicka składając zeznania przyznała, że publicznie wypowiadała się podczas konferencji uzgodnieniowej organizowanej przez Ministerstwo Zdrowia za możliwością dokonywania pobrań zagranicą. Skoro sama świadek Kinga Dubicka przyznaje, że taka okoliczność miała miejsce, że wyrażała swój pogląd wśród znawców tematu, gdzie ważyły się losy dotyczące konkretnych zapisów, i wskazywała, iż opowiadała się za możliwością dokonywania pobrań zagranicą. Potwierdziła tym samym, że propagowała to rozwiązanie, aby było ono przyjęte w ustawodawstwie polskim, a jeżeli propagowała i popierała coś, to tym samym, biorąc pod uwagę definicję słowa lobbing, lobbowała za takim rozwiązaniem.
Sąd jednak stwierdził, że zgodnie z umowami międzynarodowymi, ratyfikowanymi przez Polskę:
podróże transplantacyjne stają się turystyką transplantacyjną, jeżeli wiążą się z handlem organami lub komercją transplantacyjną, albo jeśli źródła, mające zapewnić przeszczepy pacjentom spoza kraju osłabiają możliwości danego kraju do zapewnienia usług transplantologicznych na własnym terytorium. W ocenie Sądu działalność strony powodowej, która właśnie dopuszczała możliwość pobrań tylko i wyłącznie zagranicą osłabia możliwości polskiego kraju do zapewnienia usług transplantologicznych. Strona powodowa w żaden sposób nie zanegowała twierdzeń pozwanej, że w przypadku jeżeli chcemy skorzystać z rejestru ZKRD musimy się do tego rejestru o taką zgodę zgłosić, pomimo że tam zarejestrowany jest dawca pochodzący z Polski.

niedziela, 17 marca 2013

Pamiętać trzeba o Marcu `68 i donosicielach z tamtych lat

W kalendarzu kolejna ważna data - Marzec 1968. Warto poczytać z materiałów IPN:
 
W niedługim czasie po brutalnej akcji „sił porządkowych” na Uniwersytecie Warszawskim w dniu 8 marca informacje na jej temat dotarły do szerszego grona młodzieży akademickiej Łodzi. Niektórzy studenci postanowili zorganizować wiec solidarności z pobitymi w Warszawie kolegami. Do pierwszego większego spotkania doszło 11 marca w hallu biblioteki uniwersyteckiej. W zebraniu wzięło udział około 250 studentów, którzy wybrali delegację uprawnioną do dalszych rozmów z władzami. W gronie delegatów znaleźli się m.in. Jerzy Szczęsny i Andrzej Makatrewicz. Najważniejszym elementem tego spotkania, poza wyborem wspomnianej reprezentacji studenckiej, było podjęcie decyzji o zwołaniu w dniu następnym kolejnego wiecu.
Pełniący obowiązki rektora UŁ prof. Witold Janowski postanowił zapobiec eskalacji protestu i wydał odczytywany na każdych zajęciach apel o nieprzyłączanie się do zapowiadanego wiecu. Mimo presji ze strony władz uczelnianych pod gmachem biblioteki uniwersyteckiej zgromadziło się ponad tysiąc studentów oraz porównywalna grupa tzw. aktywu robotniczego. W trakcie manifestacji przyjęto rezolucję Do społeczeństwa Łodzi. Dokument wyrażał m.in. niezadowolenie z braku rzetelnej informacji na temat przebiegu wypadków w Warszawie. Domagano się w nim także ukarania winnych zajść w stolicy, równocześnie akcentując, że postawa młodzieży akademickiej nie jest wymierzona w podstawy ładu społecznego w Polsce. Pod koniec zebrania ustalono, że kolejny wiec odbędzie się za tydzień, po czym na apel funkcjonariuszy MO zebrani w okolicach biblioteki rozeszli się do domów.
W tygodniu rozdzielającym drugi i trzeci wiec studencki odbywały się w Łodzi mniejsze, niezwiązane z inicjatywą studencką, spontaniczne wystąpienia. W dniach od 14 do 16 marca nie przekraczające liczby 300 osób grupy młodych ludzi, gromadziły się na Placu Wolności. Za każdym razem wiece kończyły się zdecydowanymi interwencjami ZOMO i zatrzymywaniem „prowodyrów chuligańskich zajść”.
19 marca młodzież zaczęła początkowo zbierać się w okolicach budynków Politechniki Łódzkiej. Kiedy jednak okazało się, że bramy wiodące na dziedziniec PŁ były zamknięte, postanowiono przenieść wiec ponownie w okolice BUŁ. W trakcie przemarszu przez ul. Piotrkowską, w okolicach siedziby łódzkiej prasy, doszło do demonstracyjnego palenia gazet i równoczesnego skandowania haseł wymierzonych w ówczesną politykę informacyjną władz. Wedle szacunkowych danych Służby Bezpieczeństwa w bezpośredniej okolicy budynku biblioteki uniwersyteckiej zgromadziło się około 2 tysięcy studentów i prawie 2,5 tysiąca przedstawicieli „aktywu robotniczego”. Przyjęto odczytaną przez Jerzego Szczęsnego rezolucję, w której zasadniczo powtórzono wcześniejsze postulaty młodzieży. Istotnym elementem wiecu stała się zapowiedź dwudniowego strajku okupacyjnego w budynkach łódzkich uczelni wyższych. W trakcie spotkania z 19 marca, podobnie jak w przypadku protestu sprzed tygodnia, skoncentrowane w okolicach BUŁ „siły porządkowe” poprzestały jedynie na obserwowaniu zachowania wiecujących.
Zapowiadany strajk doszedł do skutku w dniach od 21 do 22 marca i objął przede wszystkim część wydziałów Politechniki i Uniwersytetu oraz w mniejszym stopniu pozostałe uczelnie miasta. Po jego zakończeniu nastroje buntu wśród większości łódzkich studentów stopniowo wygasały. Przyczyniło się do tego w głównej mierze tymczasowe zawieszenie w prawach studentów większości liderów ruchu marcowego, ich przymusowe wysyłanie na ćwiczenia wojskowe oraz działania „profilaktyczne” łódzkiej SB, w tym np. aresztowanie Jerzego Szczęsnego, Brunona Kapali, Andrzeja Makatrewicza i Andrzeja Kowalskiego. Ostatnim akordem studenckiego Marca ’68 były procesy wyżej wymienionych „marcowych wichrzycieli” we wrześniu i listopadzie 1968 roku.
Nie wszyscy strajkowali. Niektórzy rozpoczynali swoją wieloletnią karierę w "organach" i obok nich.
Z kartoteki MON wynika, że Wiesław Jędrzejczak syn Wiktora i Kseni z domu Siemierzyk, został pozyskany do współpracy 29 marca 1968 roku przez Zarząd Wojskowej Służby Wewnętrznej Pomorskiego Okręgu Wojskowego (Oddział WSW w Łodzi) i zarejestrowany jako TW "Wiktor" (nr rejestracyjny 16343). Z życiorysu WWJ wynika, że był wtedy 21-letnim studentem WAM w Łodzi.

Akta "Wiktora" zostały zniszczone 21 sierpnia 1990 roku.

piątek, 4 stycznia 2013

Moralnośc konsultanta krajowego prof. WWJ, czyli wolno brać w łapę

Nie wiemy, jak teraz, ale w 2007 roku, na łamach lansującej go Gazety Wyborczej, prof. Wiesław Jędrzejczał bredził tak w imię kastowej pseudo-solidarności:

Kłamstwa o korupcji lekarzy
prof. Wiesław Wiktor Jędrzejczak * 2007-05-06 , aktualizacja: 04.05.2007

Każdy z neurochirurgów i kardiochirurgów ratuje kilka istnień ludzkich tygodniowo. Trzymanie ich w areszcie za łapówkarstwo to wyrok śmierci dla pacjentów

Czy w służbie zdrowia mamy w ogóle do czynienia z korupcją? Nigdy nie pracowałem u więcej niż jednego pracodawcy, nie miałem prywatnego gabinetu i nie akceptuję przyjmowania pieniędzy bezpośrednio od pacjentów, a jeśli zdarzy się, że pacjent zostawi pieniądze w moim gabinecie, wpłacam je na konto fundacji na rzecz ochrony zdrowia. A jednak w moim gabinecie każdego dnia pojawiają się dziesiątki sytuacji, które obiegowo łączy się z tzw. korupcją właśnie.
Czym zatem jest korupcja? Dr Anna Kubiak z Fundacji Batorego pisze: "jednoznacznie jako korupcję możemy potraktować uzależnianie własnej pracy od uzyskania pieniędzy". Zgodnie z tą definicją nieskorumpowana praca powinna być świadczona jedynie za darmo! Uczona nie wyjaśnia, za co pracownik ma się utrzymać. Nie jest też jasne, dlaczego nie uważa za ludzi skorumpowanych dyrektorów banków czy prezesów Fundacji Batorego, którzy przecież zarabiają dużo więcej niż pracownicy ochrony zdrowia. Dr Kubiak nie wyjaśnia też, czy biorąc wynagrodzenie za swoje badania, sama stała się osobą skorumpowaną. Nawiasem mówiąc, to nie ona jest autorką pomysłu o pracy bez pieniędzy - pierwsi wpadli na ten pomysł Marks i Engels.
We wszystkich zawodach świadczących usługi dla ludności jest tak, że klient przychodzi, zamawia usługę, negocjuje cenę, otrzymuje usługę i uiszcza opłatę. W przypadku droższych usług (np. naprawy rozbitego samochodu) klient może się ubezpieczyć od wydatku. W każdym zawodzie pracownik ma prawo do wynagrodzenia za wykonaną pracę, prawo do negocjowania wysokości tego wynagrodzenia i do odmowy wykonania pracy, jeśli nie satysfakcjonuje go wynagrodzenie. Te proste zasady nie są przez nikogo kwestionowane w odniesieniu do wszystkich zawodów - z wyjątkiem zawodu lekarza. Dlaczego?
Słowo "korupcja" pochodzi od łacińskiego corrumpo , co oznacza: zepsuć, zniszczyć, sfałszować lub przekupić. Z korupcją mamy do czynienia wtedy, gdy urzędnik powołany do realizacji interesu publicznego postępuje wbrew temu interesowi na skutek przekupstwa. Lekarz natomiast - nawet wtedy, gdy żąda od pacjenta dodatkowego wynagrodzenia za czynności, za które płaci jego pracodawca (np. publiczny ZOZ) - jest co najwyżej "dokupywany", ale nie przekupywany. Z przekupstwem mielibyśmy do czynienia wtedy, gdyby lekarz był zatrudniony w celu szkodzenia pacjentowi, a w wyniku przekupstwa pomagał mu, czyli realizował cel przeciwny temu, dla którego został zatrudniony.
Z rzeczywistą korupcją mamy do czynienia wtedy, gdy lekarz zatrudniony jako orzecznik w ZUS-ie za łapówkę orzeka inaczej, niż to wynika z jego wiedzy i zobowiązania wobec ZUS-u, np. orzeka o celowości przyznania renty chorobowej człowiekowi zdrowemu.
Lekarz nie jest funkcjonariuszem
Normalny lekarz nie jest urzędnikiem ani innego rodzaju funkcjonariuszem publicznym. Ja osobiście przez wiele lat byłem takim funkcjonariuszem - byłem bowiem żołnierzem zawodowym, co wiązało się ze świadomym przyjęciem określonych zobowiązań (pełna dyspozycyjność, ograniczenie wolności, gotowość do oddania życia w razie potrzeby itp.) w zamian za określone przywileje (stała kwatera, wcześniejsza emerytura itp.). Byłem też pracownikiem rządu Stanów Zjednoczonych, co wiązało się z podobnymi wymaganiami - musiałem np. podpisać konstytucję USA i zobowiązanie, że nie będę działał na szkodę tego państwa. Normalny lekarz niczego takiego nie robi. Przyrzeczenie lekarskie, które składa, nie jest przysięgą wobec państwa, lecz jedynie wobec własnej korporacji zawodowej. Przyrzeczenie to zobowiązuje go do udzielania pomocy chorym, ale nie do jej udzielania bez zapłaty. To przyrzeczenie czyni zawód lekarza zawodem zaufania publicznego - a więc zaufania, że lekarz będzie zawsze działał w interesie zdrowia swojego pacjenta - ale nie czyni go funkcjonariuszem.
Przeciętny lekarz wykonuje tylko jedną funkcję rzeczywiście publiczną - wydaje orzeczenia o niezdolności do pracy, zwane popularnie zwolnieniami lekarskimi. Wydawanie nieprawdziwych orzeczeń jest oczywiście sprzeczne z wieloma zasadami, włączając tu zwykłą uczciwość. Powstaje jednak pytanie, kto płaci lekarzowi za to orzeczenie. Jeśli do lekarza zgłasza się zdrowy, symulując chorobę, kto płaci lekarzowi za udowodnienie symulacji? Otóż tak naprawdę nie płaci mu nikt. A skoro nikt nie płaci, czy ktokolwiek ma prawo nałożyć zobowiązanie? Płatnikiem składki ubezpieczeniowej jest pacjent - i to jego lekarz powinien zadowolić w pierwszej kolejności, aby po raz kolejny zgłosił się do niego po poradę. Nie zadowoli go, udowadniając mu, że próbuje oszukiwać.
Są kraje - np. Stany Zjednoczone - w których nie ma instytucji zwolnienia lekarskiego. Zwolnienia chorobowego udziela sobie sam pracownik, zawiadamiając pracodawcę. Odbywa się to w ten sposób, że za każdy rok pracy pracownikowi przysługują dwa tygodnie zwolnienia chorobowego (sick leave ). Pracownik może je wykorzystać w danym roku albo zaoszczędzić na rok następny. Niektórzy w ten sposób mogą sobie uzbierać nawet rok płatnego zwolnienia, inni po dwóch tygodniach choroby zostają bez wynagrodzenia. Lekarz zaś zajmuje się leczeniem, a nie zwalnianiem.
Ordynator znacjonalizowany
Najbardziej typowa sytuacja, w której pojawia się zarzut "korupcji" lekarza, wygląda tak: pacjent zgłasza się do placówki zatrudniającej lekarza i w związku z wykonaniem usługi wręcza lekarzowi pewną kwotę pieniędzy. Jednak wręczenie pieniędzy ma różny charakter w zależności od tego, czy poprzedza wykonanie usługi, czy następuje po jej wykonaniu jako wyraz wdzięczności.
Co więcej, bardzo często pacjent albo wymaga, albo zwraca się o wykonanie dodatkowych czynności specjalnych, które nie wchodzą w zakres usługi rutynowo świadczonej przez placówkę zatrudniającą danego lekarza. Nie jest to sytuacja różna od tej, kiedy zawieramy umowę z przedsiębiorcą budowlanym na budowę domu, a następnie - już w trakcie budowy - zwracamy się z prośbą bezpośrednio do pracownika zatrudnionego przez tego przedsiębiorcę np. o położenie kafelków w łazience i płacimy mu oddzielnie za robociznę. Być może, wykonując nam tę dodatkową usługę, pracownik popełnia wykroczenie w stosunku do swego pracodawcy, ale nie jest to korupcja.
W książce "Mercedes-Benz" Paweł Huelle opisuje historię dr. Elefanta, doskonałego neurochirurga, który ma tę wadę, że każe sobie słono płacić za wykonywane operacje. Ostatnio ta historia została zilustrowana aresztowaniem pod podobnymi zarzutami kilku znanych neurochirurgów. W takiej sytuacji nasi domorośli korupcjolodzy krzyczą: przecież neurochirurg operuje w publicznym szpitalu, publicznym skalpelem (choć zdarza się, że skalpel trzeba sobie przynieść) itd. Czy jednak jego ręce i jego talent również są publiczne? Dlaczego nikt się nie dziwi, że gwiazda estrady bierze za godzinny występ kilkadziesiąt tysięcy, choć nie brakuje osób gotowych wystąpić za kilkadziesiąt złotych? Łatwo wyrzucić na zbity pysk dr. Elefanta i zastąpić go byle konowałem, który też będzie operował w publicznym szpitalu publicznym skalpelem. A że skutki jego operacji będą zupełnie inne? Przecież i szpital, i skalpel będą te same.
Inna jest sytuacja, kiedy lekarz kontroluje dostęp do deficytowego urządzenia będącego własnością publiczną i czerpie korzyści z umożliwiania tego dostępu, a inna, kiedy tą deficytową wartością są jego osobiste kwalifikacje i talent. Niestety, wydane niedawno orzeczenie Sądu Najwyższego stanowi inaczej. Odnosi się ono do lekarzy pełniących funkcję ordynatorów i uznaje tę funkcję za funkcję publiczną w rozumieniu przepisów o korupcji. Co więcej, uznaje za funkcję publiczną również osobiste wykonywanie zawodu lekarza, a więc udzielanie porad i wykonywanie zabiegów przez takiego lekarza. Na mocy tego orzeczenia lekarz pełniący funkcję ordynatora został znacjonalizowany. Czy więc nie można rozszerzyć tego orzeczenia na sędziów i prokuratorów, którzy też powinni - na analogicznej zasadzie - nieodpłatnie udzielać pomocy prawnej każdemu, kto się zgłosi, i jeszcze ponosić odpowiedzialność za ewentualne błędy w wydanej opinii?
Są kraje, w których służba zdrowia finansowana jest z budżetu państwa, a lekarze są funkcjonariuszami państwowymi. Obowiązują ich te same zasady wynagradzania, ta sama odpowiedzialność i przywileje, co sędziów i prokuratorów. Może Sąd Najwyższy wypowie się również w tej sprawie?
Łóżka ordynatorskie
W odniesieniu do lekarza zatrudnionego w publicznej służbie zdrowia to społeczeństwo i państwo łowią w mętnej wodzie, a nie lekarz. Jeżeli bowiem mówimy o wypełnianiu zobowiązań pracowniczych, to musimy też mówić o zobowiązaniach pracodawcy. Traktowanie zobowiązań jako ulicy jednokierunkowej jest zwykłym oszustwem.
Państwo od 50 lat utrzymuje sytuację skandalicznego zaniżenia zarobków w ochronie zdrowia i oderwania ich od wartości pracy świadczonej przez konkretnego lekarza. Wielu pracodawców przez lata nie wywiązywało się z ustawowego obowiązku podwyższenia płac o 203 zł. Czy ktoś poszedł siedzieć za to bezdyskusyjne łamanie prawa?
Umowy zawierane z lekarzami są celowo nieprecyzyjne. Jeśli w umowie jest napisane, że za 1000 zł lekarz ma obowiązek przyjąć np. 200 pacjentów, to oznacza, że za przyjęcie 201. pacjenta ktoś musi dodatkowo zapłacić. Tymczasem często dzieje się tak, że NFZ nie płaci za tzw. nadwykonanie kontraktu, choć placówka ponosi koszty z tego tytułu. Nie dość więc, że lekarz pracuje więcej, to jeszcze kreuje dług szpitala. Gdyby jednak tego nie zrobił, naraziłby pacjenta nawet na utratę życia. Gdy zaś to robi, naraża siebie - naraża się na odpowiedzialność za ewentualny błąd podczas wykonywania pracy, za którą nie otrzyma wynagrodzenia. To tak, jakby firma ubezpieczeniowa musiała wypłacić odszkodowanie osobie, która nie wykupiła polisy.
W większości przypadków lekarz, który przyjmuje dodatkowe wynagrodzenie, przyjmuje je za swoją pracę, która - co bardzo łatwo udowodnić - wyceniona jest poniżej jej wartości. Dzieje się tak dlatego, że społeczeństwo i jego agenda, jaką jest NFZ, uważają, że nie muszą płacić prawdziwej wartości za pracę lekarza.
Zanim nastały czasy realnego socjalizmu, rozwiązywano ten problem za pomocą tzw. łóżek ordynatorskich. Rozwiązanie to, przejęte z Niemiec, do dziś funkcjonuje w wielu krajach zachodnich. Właściciel szpitala, nie mogąc zapłacić dobremu ordynatorowi wystarczająco dużo, dzieli się z nim zyskami, oddając np. 10 proc. łóżek na oddziale dla prywatnych pacjentów ordynatora. Za prawo do zysków z tych łóżek ordynator zobowiązuje się leczyć po niskiej cenie chorych na pozostałych 90 proc. łóżek (dzieląc się zyskiem ze "swoich" łóżek ze współpracownikami).
Może jest czas, by przywrócić to rozwiązanie, które oficjalnie funkcjonowało w Polsce do 1950 r. Możliwość łączenia publicznego z prywatnym w ochronie zdrowia nigdzie nie jest uważana za korupcję.
Ile kosztuje talent?
Wynagrodzenie lekarza powinno być pochodną wysiłku, czasu i własnych pieniędzy włożonych w zdobycie wiedzy niezbędnej do wykonywania pracy, posiadanego talentu oraz odpowiedzialności za ryzyko związane z niepowodzeniem.
Dla każdego lekarza wiedza zdobyta na studiach to zaledwie początek - dla niżej podpisanego to 5, może 10 proc. wiedzy wykorzystywanej na bieżąco. Całą resztę zdobywa się już po studiach, na ogół poza godzinami pracy. Co więcej, za tę dodatkową wiedzę trzeba zapłacić. Dziś niemal wszystkie kursy dla lekarzy są płatne (kilkaset i więcej złotych) - należy je więc traktować jako indywidualną inwestycję, która musi się zwrócić. Dochody lekarza muszą uwzględniać środki, które wkłada on w aktualizację swojej wiedzy. Tak dzieje się w większości krajów, ale nie w Polsce.
Są także indywidualne różnice w talencie. Medycyna ma swoje gwiazdy i swoich wirtuozów. Proszę mi wskazać legalny sposób wynagradzania za ten talent.
Wreszcie - sprawa odpowiedzialności. Jeżeli lekarz ma odpowiadać za błąd przy wykonywaniu czynności, za którą w ogóle nie otrzymał wynagrodzenia lub otrzymał symboliczne 2 zł za poradę, to jego praca nie ma sensu. Ponoszone ryzyko i odpowiedzialność muszą być powiązane z wynagrodzeniem. W razie zniszczenia samochodu firma ubezpieczeniowa wypłaca maksymalnie dziesięciokrotność wpłaconej składki. Może przyjąć podobną zasadę dla lekarzy? Odszkodowanie za błąd wynosiłoby maksymalnie dziesięciokrotność wynagrodzenia otrzymanego za wykonanie danej pracy. Jeśli lekarz otrzymał 2 zł za poradę, ale nie rozpoznał jakiegoś poważnego zagrożenia dla zdrowia pacjenta, to płaciłby odszkodowanie 20 zł.
Prezent, gest przyjaźni
W opiece medycznej zawsze będą istniały sytuacje wymagające dodatkowego wynagrodzenia. Ot, choćby taka: do lekarza zgłasza się chory leczony przez innego lekarza w celu uzyskania tzw. drugiej opinii. Należy dążyć do zalegalizowania tych dodatkowych wynagrodzeń - tak by lekarz mógł je zgłosić i zapłacić od nich podatek - zamiast posyłać prokuratorów do szpitali. Penalizacja dodatkowych wynagrodzeń będzie miała tylko ten skutek, że chory wymagający pomocy, która nie mieści się w przyjętym schemacie, nie uzyska tej pomocy. Wielu lekarzy woli bowiem nie zarobić, ale się nie narażać.
Czymś innym są prezenty. Właśnie w celu przeciwdziałania zarzutom korupcji w PRL wykształcił się zwyczaj dawania lekarzom przedmiotów nietrwałych (czyli takich, których otrzymanie nie stanowiło trwałego wzbogacenia się) - kwiatów, alkoholu, czekoladek, kawy - dla okazania wdzięczności. Potrzeba jej okazania jest potrzebą pacjenta, a nie lekarza. Jeżeli chcemy, aby lekarz był naszym przyjacielem, to traktujemy go jak przyjaciela, a przyjaciołom daje się prezenty. Tak dzieje się na całym świecie. Czy nikt w Polsce nie oglądał filmu o amerykańskim gangsterze, który darowuje swojemu psychiatrze fontannę w prezencie ślubnym? Czy w ogóle można się komuś odwdzięczyć za uratowanie życia, co jednak się lekarzom czasem udaje? Chmielnicki mógł się odwdzięczyć Skrzetuskiemu za uratowanie życia, ale pacjent ma znikome szanse uratować życie lekarzowi.
Z własnej praktyki mogę powiedzieć, że znakomita większość otrzymanych przeze mnie prezentów nie była mi do niczego potrzebna - poza tym, że była symbolem tego, iż ktoś docenił wysiłek włożony w walkę o jego zdrowie i życie. Podczas śmiertelnej choroby mojej Matki zajmowali się nią niemal wyłącznie lekarze, którzy sami wiele mi zawdzięczali. A jednak czułem się bardzo zobowiązany - nawet nie za ich profesjonalizm czy wysiłek, ale przede wszystkim za życzliwość, za to, że Matka mogła się pozbyć w tych strasznych chwilach poczucia strachu, wiedząc, że cudu nie da się zrobić, ale wszystko, co można zrobić, zostanie zrobione. I sam dałem lekarzom drobne upominki - z potrzeby serca.
Pojawia się tu dodatkowy problem: jak wręczający "dowód wdzięczności" potraktuje odmowę jego przyjęcia. Przed laty zostałem poproszony do mieszkania sąsiadki, która zaniemogła. Zbadałem tę kobietę i stwierdziłem, że najprawdopodobniej ma guz w dolnym odcinku kręgosłupa, który uciska rdzeń kręgowy i nadaje się do usunięcia. Wychodząc z jej mieszkania, kategorycznie odmówiłem przyjęcia jakichkolwiek pieniędzy. Podałem natomiast adres placówki, do której chora powinna jak najszybciej się zgłosić, włącznie z nazwiskiem neurochirurga.
Kobieta nigdy więcej nie poprosiła mnie o poradę. Od czasu do czasu widywałem tylko karetkę na podwórku. Potem sąsiadka zmarła. Jej partner zaczął pić na umór i także zmarł trzy tygodnie później. Po paru miesiącach moja żona poznała z ust dozorcy drugą stronę tej historii. Otóż kiedy sąsiadka zaniemogła, "poproszono samego sławnego docenta Jędrzejczaka, który stwierdził, że jest tak źle, że nawet nie wziął pieniędzy". W związku z tym nie porozumiewano się już z nikim więcej - wzywano jedynie pogotowie, aby podać środek przeciwbólowy.
Skazani pacjenci
Osobnym problemem jest przetrzymywanie w areszcie za łapówkarstwo lekarzy wykonujących zabiegi ze wskazań życiowych - neurochirurgów i kardiochirurgów. Ich pobyt w areszcie oznacza niczym nieuzasadniony wyrok śmierci dla pacjentów. Każdy z tych specjalistów ratuje bowiem kilka istnień ludzkich tygodniowo. Nawet jeśli uznamy, że ich "łapownictwo" zasługuje na karę, trudno zrozumieć sens, w imię którego społeczeństwo rękami swoich funkcjonariuszy pozbawia ratunku ludzi czekających na zabiegi. W sensie moralnym działanie funkcjonariuszy publicznych trzeba określić jako zbrodnicze, nawet jeśli nie ma na to żadnego paragrafu. Jeśli zachodzi obawa mataczenia przez oskarżonego lekarza, to przecież taniej byłoby wyznaczyć funkcjonariusza, który będzie go pilnował.
Pojawia się też pytanie: czy chodzi o wyeliminowanie takiego lekarza ze społeczeństwa, czy o spowodowanie, aby leczył on nadal, nie przyjmując łapówek? Zakładając, że rządzący mają minimum rozsądku, trzeba jednak przyjąć to drugie.
Jeśli społeczeństwu nie podoba się obecna sytuacja w zakresie sposobu wynagradzania pracowników ochrony zdrowia - włącznie z tzw. korupcją - to powinno wynegocjować z reprezentantami zawodów medycznych inny system wynagradzania (w tym system honorariów). Takiego systemu nie ma i nikt nawet nie próbuje go stworzyć. Dopiero kiedy zostanie zdefiniowane, co i w jakim zakresie jest zgodne z prawem i zdrowym rozsądkiem, będzie można określić, co jest wynagrodzeniem (i kto płaci jaką jego część), co jest prezentem, a co korupcją. Co jest wykroczeniem, co przestępstwem karnym, co przestępstwem podatkowym, a co przejawem normalnych stosunków międzyludzkich.

* Prof. dr hab. Wiesław Wiktor Jędrzejczak - ur. 1947, szef Katedry i Kliniki Hematologii, Onkologii i Chorób Wewnętrznych Centralnego Szpitala Klinicznego Akademii Medycznej w Warszawie. Krajowy konsultant ds. hematologii. W 1985 r. wykonał pierwszy udany przeszczep szpiku w Polsce. Światowy autorytet w dziedzinie hematologii, autor ponad 160 prac naukowych, autor lub współautor 22 książek. W marcu br. oskarżony przez "Dziennik" o spowodowanie śmierci pacjenta wskutek eksperymentu medycznego - zespół ekspertów powołany przez ministra Zbigniewa Religę uznał ten zarzut za bezzasadny.

piątek, 28 grudnia 2012

O sądzie, który Fundacji DKMS-Polska się nie bał

Sąd Okręgowy w Katowicach po rozpoznaniu sprawy z powództwa Fundacji DKMS Bazy Danych Komórek Macierzystych Polska w Warszawie przeciwko prof. Sławomirze Kyrcz-Krzemień o ochronę dóbr osobistych i zapłatę oddalił powództwo w całości i zasądził od powodowej Fundacji DKMS Polska na rzecz pozwanej zwrot kosztów zastępstwa procesowego.
Istotne fragmenty uzasadnienia:
  1. "W ocenie sądu nie jest tak jak twierdzi strona powodowa, że wypowiedzi strony pozwanej istotnie naruszyły jej dobra osobiste. Strona powodowa wyjmując z kontekstu wypowiedzi pozwanej uwypukliła i podnosiła  te okoliczności, które w ocenie sądu miały skutkować korzystnym rozstrzygnięciem dla strony powodowej".
  2. "Strona powodowa podnosiła, jakoby użyte przez stronę pozwaną sformułowanie „najgorsze jest to, że dawca jest przewożony do Niemiec”  miałoby powodować naruszenie jej dóbr osobistych. To sformułowanie w ocenie Sądu jest  zgodne z prawdą. W toku postępowania wykazano bowiem, że do roku 2010, co zresztą potwierdziła sama świadek Kinga Dubicka zeznając: ”dokładnie do dnia 10 września 2010 roku wszelkie pobrania od potencjalnych dawców miały miejsce na terenie Niemiec”. Świadek Kinga Dubicka stwierdziła, że pierwsze pobranie na terenie Polski miało miejsce 10 września 2010 roku. Co za tym idzie wypowiedź pozwanej w tym zakresie, że dawca jest przewożony do Niemiec, polegała na prawdzie. Użyte przez pozwaną słowo „najgorsze jest to”, które było podkreślane przez stronę powodową jako słowo sugerujące największe zło jakie może spotkać potencjalnego dawcę, Sąd uznaje za wiarygodne w tym zakresie twierdzenia strony pozwanej, że nie było to użyte w takim kontekście jak wskazywała to i próbowała wykazać przed sądem strona powodowa, ale że słowo to oznaczało, że dawca powinien mieć pobranie najbliżej miejsca zamieszkania. Sąd podziela stanowisko strony pozwanej, która miała prawo uznać, że pobieranie materiału poza granicą Polski, biorąc pod uwagę odległość od miejsca zamieszkania, nie jest okolicznością pożądaną dla dawcy.
  3. "Kolejne stwierdzenie, które pojawiło się jako to, które miało by naruszać dobra osobiste Powódki, to sformułowanie użyte przez Pozwaną słowa „zawłaszczają naszych dawców”. Definicja słowa „zawłaszczyć, zawłaszczać” zawiera wiele elementów. To nie tylko przejąć coś na własność, ale wykorzystywać coś na swoje potrzeby, zatem sformułowanie użyte przez stronę pozwaną w ocenie Sądu również nie narusza dóbr osobistych Powódki, skoro, co w sprawie było bezsporne, rejestrem czyli jednostką skupiającą dane dawców bazy Powódki jest rejestr ZKRD, skoro rejestr ten wykorzystuje dane dawców na swoje potrzeby, zatem określenie „zawłaszczają naszych dawców” nie było w ocenie Sądu okolicznością, która naruszyła by imię i renomę strony powodowej."
  4. "W ocenie Sądu sformułowanie dotyczące lobbowania strony powodowej nie stanowiło również naruszenia jej dóbr osobistych. Sąd pragnie tylko zaznaczyć, że sama świadek Kinga Dubicka składając zeznania przyznała, że publicznie wypowiadała się podczas konferencji uzgodnieniowej organizowanej przez Ministerstwo Zdrowia za możliwością dokonywania pobrań zagranicą.  Skoro sama świadek Kinga Dubicka przyznaje, że taka okoliczność miała miejsce, że wyrażała swój pogląd wśród znawców tematu, gdzie ważyły się losy dotyczące konkretnych zapisów, gdzie środowisko medyczne którego działalnością jest transplantologia mogło wypowiedzieć się w tym aspekcie, sama świadek wskazywała że opowiadała się za możliwością dokonywania pobrań zagranicą, w ocenie Sądu świadek potwierdziła  że właśnie propagowała to rozwiązanie, aby było ono przyjęte w ustawodawstwie polskim, a jeżeli propagowała i popierała coś, to tym samym, biorąc pod uwagę definicję słowa lobbing, lobbowała za takim rozwiązaniem."
  5. "Pozwana stwierdziła, że jest przeciwna turystyce przeszczepowej.  Co do definicji turystyki przeszczepowej Sąd pragnie zwrócić uwagę, że strona powodowa wnioskowała o oddalenie wniosku w tym zakresie aby Sąd przeprowadzał dowód z Deklaracji Stambulskiej dotyczącej właśnie tej definicji. Sąd jednak wniosku o oddalenie tego wniosku dowodowego nie uwzględnił, Sąd bowiem wziął pod uwagę, że ta Deklaracja jest dokumentem, który funkcjonuje w sprawie handlu organami i turystyki transplantacyjnej. Sąd zapoznał się z tą definicją i z tej definicji wynika m.in., że podróże transplantacyjne stają się turystyką transplantacyjną, jeżeli wiążą się z handlem organami lub komercją transplantacyjną, albo jeśli źródła, mające zapewnić  przeszczepy pacjentom spoza kraju osłabiają możliwości danego kraju do zapewnienia usług transplantologicznych na własnym terytorium. W ocenie Sądu działalność strony powodowej, która właśnie dopuszczała możliwość  pobrań tylko i wyłącznie zagranicą osłabia możliwości polskiego kraju do zapewnienia usług transplantologicznych. Strona powodowa w żaden sposób nie zanegowała twierdzeń pozwanej, że w przypadku jeżeli chcemy skorzystać z rejestru ZKRD musimy się do tego rejestru o taką zgodę zgłosić, pomimo że tam zarejestrowany jest dawca pochodzący z Polski."
  6. "Biorąc pod uwagę powyższe Sąd uznaje, że strona pozwana nie naruszyła dóbr osobistych powódki, a co za tym idzie, roszczenie oddala w całości, również w zakresie roszczenia o zadośćuczynienie. Sąd uwzględnił wniosek strony pozwanej o zasądzenie kosztów zastępstwa procesowego w wyższej stawce niż stawka minimalna."

sobota, 6 października 2012

Skandal z dawcą. Niemieckim dawcą

O działalności Fundacji DKMS napisano i mówiono wiele. Ale to jest mega skandal!

Zgadnijcie drodzy PT Czytelnicy, z jakiego to rejestru był ten dawca? Tak, brawo! Zgadliście.
Dodam, że nie przypominam sobie, aby taka sytuacja była w przypadku dawcy zrekrutowanego przez POLSKIE rejestry. I to zarówno w przypadku polskich pacjentów, czy to zagranicznych.